Majesty Skis logo

Blog

Kungsleden – bezlitosny, lodowy szlak za kołem podbiegunowym

Zabrałem psa do jego ojczyzny, by przez miesiąc wędrować po lodowej pustyni i mieszkać w namiocie przy trzydziestostopniowym mrozie.

Nie po raz pierwszy odwiedziłem z malamutem daleką północ, ale za każdym razem historia się powtarza – maszeruję w śniegu, od mrozu przestaję czuć palce, obiad w menażce zastyga w kilka minut po zdjęciu z palnika, za cienką ścianą namiotu szaleje zamieć śnieżna, a ja zasuwam szczelnie śpiwór, by przetrwać kolejną noc w skrajnie niskiej temperaturze. Od dwóch dekad jestem właścicielem malamutów, od dziesięciu – zabieram je w Arktykę, bo mój wybór rasy nie był przypadkowy. Tak jak one, kocham zimę, bezkresny horyzont, gdzie trudno znaleźć ślady obecności człowieka. Towarzystwa za to dotrzymują zwierzęta, które czasem zbliżą się z ciekawością, innym razem tylko odwrócą głowę w naszym kierunku, choć częściej dadzą nura pod śnieg lub zostawią wyłącznie trop w białym puchu, zwykle zresztą po kilku sekundach znikający w porywach wiatru.

Mając za sobą lata praktyki i wprawę zbudowaną na wcześniejszych zimowych ekspedycjach, podjąłem się realizacji kolejnego wymagającego projektu. Należy wiedzieć, że przed laty dostrzegłem niezwykle zdolności adaptacyjne mojego organizmu do mrozu i zmęczenia w polarnych warunkach. Nie znam medycznych powodów takiego stanu, a jako instruktor sztuki przetrwania mogę powiedzieć, że to głowa jest kluczem do przetrwania i realizowania działań wykraczających poza wyobrażalne granice. Z tego tytułu od kilku lat wymieniam część nowoczesnego sprzętu na ten z poprzedniego wieku. Badam, co się sprawdza, co mogę zmienić, albo zwyczajnie – jak sobie radzić właśnie z nim, a nie nowoczesnym, do którego przywykłem wcześniej, takim, który uchodzi za standardowy w podobnych działaniach. I nie jest to rekonstrukcja, a raczej inspiracja i sprawdzenie, z jakimi wyzwaniami mierzyli się piechurzy przed stu laty.

Założenia wyprawy nie były skomplikowane: wędrować w nartach z drewnianymi, pięćdziesięcioletnimi, małymi saniami przez Kungsleden, czyli szwedzki Szlak Królewski liczący 450 kilometrów (choć mówi się o długości dochodzącej do 850 kilometrów) w towarzystwie psiej partnerki, która również będzie ciągnęła swoje sanie z ekwipunkiem. Spać w namiocie tipi (nie tunelowym, będący standardem polarnych ekspedycji), maszerować w wełnie, a nie puchach, spać na futrze renifera zamiast karimaty. Przygotowałem ponadto kilka kilogramów pemmikanów i suszonej wołowiny oraz mieszanki śniadaniowe i pełną dietę, również wspartą racjami liofilizatów.

Wybrałem północną Szwecję i Szlak Królewski, ponieważ jest bardzo wymagający, przebiega przez zróżnicowany teren. Góry, podowce, tundra, tajga, płaskowyż, rzeki i jeziora, które zimą stają się drogą, pozwalają zdobyć bardzo szerokie doświadczenie i sprawdzić sprzęt w różnych warunkach. Z uwagi na to, że była to pierwsza arktyczna kilkutygodniowa wyprawa zimowa Inari – dwuletniej suczki alaskan malamute – wziąłem również pod uwagę fakt, że szlak średnio co sto kilometrów przecina drogę asfaltową, co z kolei pozwala na dostosowanie długości naszej eskapady. Przedsięwzięcie, jakim jest zimowa ekspedycja z psem, nie jest prostym zadaniem. Cenne jest wcześniejsze doświadczenie podobnych podróży, aby wiedzieć, z czym przyjdzie się mierzyć, i przełożyć to na dodatkowe wyzwania płynące z obecności czworonoga.

Dziewiętnastego lutego rozpoczęliśmy wędrówkę w miejscowości Nikkaluokta, mimo wcześniej zakładanego startu w Abisko. Czasem nieprzewidziane czynniki wymuszają na nas zmianę logistyki. Po dwudziestu kilometrach dotarliśmy do schroniska Kebnekaise. Następnego poranka opuszczając bezpieczną bazę wiedzieliśmy, że wkraczamy w dziki, nieprzyjazny teren. Sezon turystyczny miał się rozpocząć dopiero za 2 tygodnie, a to oznacza, że przez ten czas na szlaku schroniska będą zamknięte, a ilość wędrowców znikoma. Czyli jak dla mnie – idealnie! Większość wypraw polarnych polskich i zagranicznych podróżników odbywa się w warunkach wiosennych. Standardem jest koniec marca, kwiecień, a nawet maj. Warunki są przyjemne; słońce, łagodny wiatr, znośna temperatura, która za dnia osiąga nawet wynik powyżej 0 st C. Ja jednak wolę wędrować zimą. Luty jest idealnym miesiącem – powierzchnia śniegu jest zmrożona, temperatura nierzadko spada poniżej 30 stopni w ciągu dnia, a noce – trudno określić w słowach to, co się wtedy dzieje z wiatrem i temperaturą.

Nie jest łatwo mierzyć się w marszu z tak niską temperaturą, inaczej się ma sprawa, gdy spada poniżej trzydziestu stopni nocą, gdy już jest się zamkniętym w namiocie i śpiworze. Od minus dwudziestu nasze czynności wymagają pełnego skupienia, mięśnie inaczej funkcjonują, reakcje są opóźnione, często myśli zbytnio krążą wokół mrozu i bólu, który chłód sprawia nieprzerwanie. Taka wędrówka jest bolesna, warto mieć tego świadomość.

Kungsleden przed otwarciem sezonu turystycznego jest zdecydowanie przyjemniejszy podczas marszu, choć warunki pogodowe w lutym znacznie różnią się od tych marcowych czy kwietniowych. Nie można liczyć na łaskę żywiołu. Jednak pierwszego marca, gdy zszedłem do Abisko i zobaczyłem tłumy wylewające się z autokarów, ucieszyłem się, że już mnie nie ma na tym najpopularniejszym odcinku szlaku. Postanowiłem przemieścić się ponownie do Nikkaluokty, aby tym razem zamiast na północ, jak przed dwoma tygodniami, skierować się na południe, by kontynuować pokonywanie królewskiego traktu. Przez pierwsze czterdzieści kilometrów odczułem różnicę w przyjemności marszu i zdecydowanie wolę mróz i zamiecie śnieżne od dziesiątków ludzi z lekkimi plecakami na nartach i ciągnącymi za nimi skuterami z bagażami. Ich wędrówka będzie przebiegać od schroniska do schroniska z asekuracją zapewnioną przez duże firmy turystyczne, oferujące arktyczną przygodę. Może nie męczyłoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, że Inari kocha ludzi i z każdym chciała się przywitać, przy okazji zapominając, że jest połączona bambusowym dyszlem z saniami, plącząc po drodze łapy o linki i dyszel, prawie go wyłamując, po raz kolejny próbując zawrócić w kierunku następnych cmokających i gwiżdżących turystów. Masakra! Na szczęście pielgrzymki ludzi szły na północ do Abisko, na południe kierowała się nieliczna grupa samodzielnych piechurów.

Przez wszystkie kilometry nie spieszyliśmy się z Inari. Ciągnęliśmy sanie w swoim tempie, budując nowy rodzaj partnerstwa. Większość nocy spędziliśmy w namiocie, ale w kluczowych momentach, z powodu wyczerpania baterii w elektronice (panel solarny nie miał szans skutecznie działać z powodu małej ilości słonecznych dni), korzystaliśmy ze schronisk, a raz ewakuowaliśmy się do schronu, ponieważ szalała tak silna zamieć śnieżna, że namiot by tego nie przetrwał. Huk w schronie był tak potężny od wyjącego wiatru, że tej nocy nie zmrużyliśmy oka.

Jeszcze na początku drogi miałem moment silnego zwątpienia. Wskutek pewnych wydarzeń zwątpiłem w siebie, w to co robię i ogarnęło mnie przekonanie, że tym razem rzuciłem sobie zbyt duże wyzwanie. Mocno ograniczony sprzęt, pierwsza wyprawa psa, codzienne zamiecie śnieżne! Miałem ochotę wrócić i zwyczajnie przestać się męczyć. Tego dnia postanowiłem zatrzymać się w schronisku. Przed sezonem są one teoretycznie zamknięte, ale udostępniona jest inna, awaryjna przestrzeń. Byłem wtedy tylko ja i małżeństwo z Niemiec. Nie była to ich pierwsza wizyta na północy. Otoczyli mnie swoim spokojem i wsparciem. Choć nie znaleźliśmy wspólnego języka komunikacji, to siedemdziesięcioletni mężczyzna starał się mnie motywować i dodawał wiary, że jestem w odpowiednim dla siebie miejscu i powinienem kontynuować i przypomnieć sobie przyjemność, jaką z tego czerpię. Prawdopodobnie, gdyby nie jego wsparcie, zrezygnowałbym, albo kontynuował drogę z trudnymi emocjami.

Wielu turystów z powodu mojego ubioru i starych drewnianych sań, z narzuconym futrem renifera, brało mnie za Saama, czyli rdzennego mieszkańca północnej Europy. A z kolei autochtoni po sprawdzeniu, co dokładnie robię i że mam doświadczenie i kieruję się rozsądkiem, z uznaniem poklepywali po ramieniu i życzyli powodzenia, mówiąc, że „należę do tych ziem”. Nie pierwszy raz słyszałem podobne słowa od Saamów lub innych ludzi z rejonów polarnych – żyje we mnie pewnego rodzaju duch arktycznego nomady.

Dwa dni przed zakończeniem wędrówki stanęliśmy oko w oko z mroźną kostuchą. Uratowała nas czujność Inari. Jestem przyzwyczajony, że akweny wodne zimą są drogą dla ludzi i skuterów. I choć na tym jeziorze nie było przygotowanych tyczek oznaczających bezpieczną drogę, mijały nas zaprzęgi psie i skutery. Pod koniec drogi przez jezioro zatrzymaliśmy się na posiłek. W pewnym momencie Inari z nosem przy tafli lodu zaczęła fukać w jego stronę. Malamuty nie szczekają, a gadają i wydają szereg różnych dźwięków. Rozpoznałem ten dźwięk! Pies wydaje go tylko, gdy wyczuje poważne niebezpieczeństwo. Cofnęła się parę kroków i usłyszeliśmy potężny huk, a następnie słabo wyczuwalny ruch lodu. Popatrzyliśmy na siebie, wskazałem ręką na prawy brzeg i zawołałem „Go!”. Po kilku minutach bezpiecznie staliśmy na pewnym gruncie.

Nauczony jestem wędrówki w samotności, taką lubię najbardziej. Gdy mój poprzedni psi przyjaciel, Kadlook, odszedł, nie zakładałem, że kiedykolwiek stworzę tak silne partnerstwo z innym mu podobnym. Zapomniałem wtedy, że przecież nasze porozumienie było oparte właśnie o setki nocy spędzonych wspólnie w namiocie i tysiące kilometrów, które przemierzyliśmy. Moja więź z Inari zdecydowanie się zmieniła i utrwaliła po tej przygodzie. Niebezpieczne doświadczenia hartują człowieka, tak samo ma się sprawa z psem, a wspólne życie w drodze uczy komunikacji intuicyjnej – już nawet nie mówię o słowach czy gestach. Każde z nas wiedziało, jakie ma przed sobą zadanie, co nas czeka w danym momencie, jaki jest rytm dnia. Czuliśmy swoje zmęczenie i wzajemnie się wspieraliśmy.

Mogę z dumą przyznać, że należę do małego procenta polarników z tak dużym, różnorodnym doświadczeniem w trudnych logistycznie i technicznie wyprawach. Pokonałem niemal 4000 m przewyższeń na dość niewielkim dystansie, ponieważ szlak cały czas prowadzi przez wzniesienia i doliny. Jestem szczęśliwy, że przeszedłem 260 kilometrów w towarzystwie malamutki przez sporą część Szlaku Królewskiego w północnej Szwecji. Przekonałem się, jak w trudnych i długotrwałych warunkach sprawdzają się nietypowe rozwiązania sprzętowe. Przeżyłem niezapomnianą przygodę, spędziłem miesiąc w miejscu, które kocham, choć jest to absurdalna i bolesna miłość. Przekonałem się, że cel, który przyświeca mi już od wielu lat, jest coraz bardziej możliwy do zrealizowania. I warto trzymać się obranej drogi, by wykorzystać zdolności własnego organizmu, aby rozwijać temat, a następnie uczyć oraz przekazywać wiedzę innym. Bo przecież przygotowanie i świadomość są najważniejszymi elementami, które zabieramy w najtrudniejsze podróże.

Autor: Krzysztof Lewicki

© 2025, Majesty Skis

Subskrybuj i bądź na bieżąco
z nowościami

Niczego nie przegap

Zarejestruj się teraz, aby otrzymywać najnowsze wiadomości, ekskluzywne oferty i uzyskać 10% rabat.